Program rządu: jest czy go nie ma
Strategia Warszawska - to najnowsza doktryna rządu zakładająca, że celem wszystkich polskich rządów będą działania prowadzące do skrócenia dystansu dzielącego nas od europejskiej czołówki, a także likwidacji korupcji i walki z bezrobociem.
Wzrost gospodarczy, wzrost gospodarczy i jeszcze raz wzrost gospodarczy - dorzucił od siebie trzy priorytety premier i zapowiedział, że na nich skupi się teraz rząd. Te dwie niezwykle oryginalne i odkrywcze myśli najlepiej chyba charakteryzują całą intelektualną głębię rządzącego ugrupowania i merytoryczne osiągnięcia jego kongresu.
Zdecydowanie większe byłoby zaskoczenie gdyby rząd uchwalił np. strategię Wołomińską, która zakładałaby jego działania zmierzające do malowniczej katastrofy polskiej gospodarki, pielęgnowanie korupcji i w ogóle powszechny b...ałagan. Na to samo by wyszło. Strategia warszawska wzorowana jest na strategii lizbońskiej, którą opracowali Europejczycy, a która ma spowodować, że Europa dogoni Amerykę. Warszawska jest po to, żeby Polska mogła dogonić kraje europejskie. Ich podobieństwa idą zresztą znacznie dalej: i jedna i druga są wyjątkowymi zbiorowiskami sloganów, pustych frazesów i prób zaklinania rzeczywistości z których absolutnie nic nie wynika. Miejsce i jednej i drugiej jest w koszu na śmieci.
Premier Miller postanowił być lepszy od amerykańskiego prezydenta Billa Clintona i na jego słynne "Gospodarka, durniu" (taki transparent zdobił jego sztab wyborczy) postanowił odpowiedzieć po trzykroć: wzrost gospodarczy. Tyle, że jak mówi poeta i pieśniarz Jacek Kaczmarski, pierwszy, który porównał zęby swojej ukochanej do pereł był prawdziwym poetą, każdy następny natomiast nędznym plagiatorem i kiczmenem. Tym bardziej, że tak całkiem kłamać nie można i kiedy zęby przypominają koński pysk ich porównanie do pereł może narazić tylko na śmieszność.
Wicepremier, minister gospodarki i pracy Jerzy Hausner ma do 7 lipca przedstawić wyliczenia, czy opłaca się wprowadzić podatek liniowy. "Gdyby się okazało, że podatek ten stwarza nadzieję przyspieszonego wzrostu gospodarczego, to po prostu zostanie wprowadzony" - zapowiedział premier Miller w radiowych "Sygnałach Dnia". Ale nie w tym roku. Jakie to wszystko proste, jasne i oczywiste. Minister Hausner weźmie karteczkę w krateczkę, zrobi dwa słupki, doda, odejmie, przemnoży, podzieli, być może scałkuje - i wszystko będziemy wiedzieli: opłaca się, lub nie. Za nic cała teoria ekonomii, za nic doświadczenia innych krajów, za nic oczywisty fakt, że podatki są kategorią polityczną (dopiero w skutkach ekonomiczną) - jeszcze raz spróbujemy wyważyć otwarte drzwi.
Ale najpierw "decyzje dotyczące takich kwestii, jak podatki, kodeks pracy czy zakres świadczeń społecznych powinny być poprzedzone porozumieniem pracodawców i pracowników". Trzeba więc zapytać związki zawodowe. To tak jakby pytać wieprzka o jego przemyślenia na temat jego zarżnięcia. Bo związki zawodowe rzeczywiście reprezentują, ale siebie, kadrę i coraz mniej licznych pracowników (nie tylko z powodu bezrobocia liczba członków związków zawodowych spada), a bezrobotnych to już oni naprawdę nie lubią. Wynik konsultacji niezwykle łatwo więc przewidzieć. Partyjny kolega premiera, Maciej Manicki, szef związkowców z OPZZ, już oprotestował pomysł podatku liniowego, troszcząc się o wpływy do budżetu.
O wydatkach państwa wicepremier Hausner mówił niewiele i bardzo ostrożnie, o deficycie budżetowym jeszcze mniej i bardziej ogólnie (chociaż nawet te ogólniki nie brzmią dobrze), dowiedzieliśmy się, że minister Raczko nie jest fanem czegoś, ale fanatykiem czegoś innego. Po trzykroć: słowa, słowa, słowa, a tak naprawdę o wszystkim mają zadecydować rozmowy pracodawców i pracowników. To po co ten rząd? Tyle, że odpowiedź jest aż nadto kusząca.