Wiele szans zmarnowano

Z Krzysztofem Dzierżawskim, ekspertem Centrum im. Adama Smitha, rozmawia Krystyna Doliniak

Z Krzysztofem Dzierżawskim, ekspertem Centrum im. Adama Smitha, rozmawia Krystyna Doliniak

- Mówi się, że polityków trzeba rozliczać z tego, czy właściwie wykorzystali dane im szanse. Jak Pan ocenia pod tym względem naszą klasę polityczną?

- Nie najwyżej. Wiele szans i możliwości zmarnowano. Od 1989 roku, kiedy ludzie zostali obdarzeni wolnością gospodarczą, sytuacja zmienia się na gorsze. Mamy coraz więcej regulacji, koncesji, licencji, bezsensownych wymogów, biurokracji itd. itp. Niszczy to i tłamsi przedsiębiorczość. Wielką udręką jest wypełnianie tych wszystkich papierów - PIT, VAT, CIT, ZUS - liczba wzorów druków idzie już zapewne w setki. Polityków i urzędników, którzy to wymyślili, skazałbym na ich wypełnianie aż do siódmego pokolenia - może wtedy by się opamiętali. Wielu przedsiębiorców nie wytrzymuje takiej presji i zamyka firmy.

Reklama

- Czy Pana zdaniem ograniczenie biurokracji byłoby więc szansą na mniejsze bezrobocie? Przybyłoby jedynie bezrobotnych urzędników.

- To jeden z warunków wstępnych. Nie może jednak być tak, że praca w Polsce jest wyraźnie dyskryminowana - obciążenia podatkowe i parapodatkowe, jakie nałożono na pracę, sięgają około dziewięćdziesięciu procent jej wartości netto, podczas gdy kapitał jest niemal symbolicznie opodatkowany. Praca jest potraktowana jak najbardziej dochodowy towar akcyzowy - alkohol czy papierosy ? ze wszystkimi tego konsekwencjami, w tym rosnącym lawinowo bezrobociem.

- A przemiany strukturalne ? ekonomiści w nich widzą główną przyczynę coraz gorszej sytuacji na rynku pracy.

- To też mit, bo restrukturyzacja już się skończyła i ktokolwiek mówi o niej, jako o przyczynie bezrobocia, ignoruje fakty. Największy ubytek miejsc pracy w gospodarce, którą odziedziczyliśmy po poprzednim systemie, miał miejsce w latach 1990 - 1992. Wówczas traciło tam pracę po półtora miliona ludzi rocznie.

Jednak od połowy lat dziewięćdziesiątych nastąpiła stabilizacja i z sektora wielkich przedsiębiorstw ubywa rocznie około dwustu tysięcy pracowników. Jeżeli z kopalń zwalnia się przez rok piętnaście tysięcy górników, nie można nazywać tego restrukturyzacją związaną z przechodzeniem do gospodarki rynkowej. Jest to część naturalnych przemian, które dotykają każdej gospodarki. U nas natomiast na te ubytki nakłada się jeszcze zmniejszenie liczby miejsc pracy w nowo tworzonych małych firmach. Lata kiedy ich przybywało - w najlepszym 1991 roku utworzono ponad milion miejsc pracy w nowo powstających przedsiębiorstwach ? mamy już za sobą. Teraz ten sektor także zwalnia ludzi. Można zapytać dlaczego tak się dzieje, przecież przez te lata pracodawcy nabrali doświadczenia, a pracownicy też są bardziej wykwalifikowani, bo ludzie masowo się uczą - w soboty i niedziele korytarze uczelni są zatłoczone uczestnikami kursów, studiów i szkoleń. Postawa roszczeniowa, czekanie z założonymi rękami na pomoc socjalną to kolejny mit, całkiem fałszywie opisujący naszą rzeczywistość. A zatem jak to się dzieje, że w znacznie trudniejszych warunkach można było tworzyć rocznie ponad milion miejsc pracy, a teraz tyle samo się traci?

- W dość powszechnym odczuciu winna jest Rada Polityki Pieniężnej, bo polityka wysokich stóp zdusiła wzrost gospodarczy.

- Takie opnie to także fałszowanie rzeczywistości. Ekonomiści, którzy trzymają się tego przesądu o związkach gospodarki z działaniami Rady Polityki Pieniężnej, nie zauważają się nawet, że paradygmat keynesowski wyprowadza ich na manowce. Cena kredytu nie ma żadnego znaczenia, zwłaszcza dla małych i średnich firm. W czasach gdy przybywało najwięcej miejsc pracy podstawowe stopy oscylowały w przedziale 50 - 60 procent. Mała firma nigdy nie dostanie pożyczki, bo nie ma wiarygodności kredytowej.

Jej właściciela bank prędzej poszczuje psami. Gdy mnie ktoś pyta, czy po obniżce stóp można spodziewać się przyśpieszenia wzrostu gospodarczego, odpowiadam, że Alan Greenspan, szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej, już po raz dziesiąty obniża stopy a tempo wzrostu w USA spada tymczasem poniżej zera. Niektórzy mówią, że na efekty trzeba poczekać, że wzrost będzie, tylko przesunięty w czasie. Tylko kto za, powiedzmy, dwa lata będzie w stanie znaleźć związek między ewentualnym wzrostem a tym, co Greenspan robi teraz. Tak samo patrzę na poczynania Rady Polityki Pieniężnej i ich wpływ na naszą gospodarkę. Tak naprawdę, jedynym źródłem bogactwa jest praca, bo tylko ona posiada zdolność tworzenia nowych wartości.

- Czy w obecnej sytuacji finansów publicznych nie należałoby raczej poprzestać na prowizorium budżetowym na przyszły rok, a przez ten czas przygotować gruntowne zmiany, które wprowadzono by za rok?

- Ten budżet, bez względu na to jak zostanie uchwalony, będzie i tak prowizorium, bo otoczenie jest bardzo niepewne.

Projekt budżetu trzeba zaś przygotować pod presją czasu. Przydałoby się oczywiście tych kilka miesięcy na głębsze zmiany - tak po stronie dochodowej, jak i wydatkowej. Obecny system jest całkiem przypadkowy, przez te wszystkie lata każdy coś tu dorzucał, najczęściej bez ładu i składu. W tej sytuacji taki a nie inny kształt sektora publicznego jest efektem dość chaotycznego rozwoju, którym kierowały wypadkowe politycznych i gospodarczych interesów. Do tego był jeszcze deficyt na pokaz - wszyscy wokół domagali się, by mieścił się on w określonym przedziale i tak to przycinano.

- Od czego należałoby zacząć porządkowanie sektora finansów publicznych?

- Myślę, że przyszła pora na konsolidację środków publicznych. Obecnie sektor publiczny rozbity jest na wiele różnej wielkości elementów, z których każdy zyskał mniejszą lub większą niezależność. Budżet centralny dysponuje w tej sytuacji jedynie czwartą częścią środków publicznych. Należałoby także zahamować komercjalizację finansów publicznych, co odbywa się na dwa sposoby - przez tworzenie funduszy celowych i ich autonomizację i przez przenoszenie mienia skarbu państwa i środków budżetowych do różnego rodzaju agencji, czyli instytucji uczestniczących w normalnej grze rynkowej. To wyłącza je spod rygorów gospodarki budżetowej. Oczywiście dla polityków jest to bardziej atrakcyjne niż gdyby wydatki rygorystycznie ustalał Sejm. Postulat likwidacji większości agencji i funduszy nie jest zbyt odkrywczy, jednak należy wreszcie to przeprowadzić. Istotne jest też, by wszystkie instytucje publiczne objęte były zakazem uczestniczenia w operacjach spekulacyjnych i by nie mogły nabywać udziałów lub akcji emitowanych przez instytucje komercyjne.

- A co należałoby zmienić po stronie dochodowej budżetu?

- Najważniejsza jest znacząca obniżka obciążeń pracy. Składki na system ubezpieczeń społecznych - Fundusz Ubezpieczeń Społecznych, Fundusz Pracy, Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych oraz podatek od osób fizycznych ? obciążające wynagrodzenia pracownicze przysparzają prawie jedną trzecią dochodów publicznych, dlatego trzeba gruntownie zmienić ich strukturę. Z drugiej strony, zdumiewająco niski jest udział w tych dochodach podatku od osób prawnych, wynoszący około pięciu procent. Ważne jest też, by samorządy miały dochody własne, na tyle znaczące, by można było przy ich pomocy sfinansować większość wydatków.

- Przed trzema laty ostrzegał Pan przed wprowadzaniem reformy emerytalnej w obecnym kształcie. Jak teraz Pan ją ocenia?

- Nie zmieniłem zdania. Sprawą najbardziej spektakularną jest ściąganie daniny z małych firm po to, by przekazać te z trudem wypracowane pieniądze do tzw. drugiego filaru, czyli de facto do prywatnego sektora dużych przedsiębiorstw. Dzieje się tak w sytuacji narastającego lawinowo bezrobocia, gdy koszt utworzenia jednego miejsca pracy w małej firmie jest wielokrotnie mniejszy niż w dużej. Ponadto nasz system znajduje się ciągle w fazie, gdy składki znacznie przekraczają wypłaty. Gdy za kilkanaście lat nadejdzie faza zobowiązań - czyli wypłaty świadczeń milionom emerytów z roczników wyżu demograficznego - system ten nieuchronnie się załamie. Katastrofa ominie system państwowy, który z definicji upaść nie może, co najwyżej zredukuje świadczenia - natomiast część komercyjna skazana jest na bankructwo. Wiedzą to ekonomiści i politycy w krajach bogatszych od nas, dlatego podobne reformy jak Polska przeprowadziło jeszcze tylko kilka krajów Trzeciego Świata. Reformatorzy zapominają, że nie da się przenosić wartości w czasie. Obietnice świadczeń będą mało warte przede wszystkim dlatego, że kolejne pokolenia są coraz mniej liczne i z tego powodu coraz mniejsza liczba pracujących będzie musiała utrzymać coraz liczniejszą grupę emerytów. Na przykład w Niemczech, gdzie proporcja osób w wieku emerytalnym do tych w wieku produkcyjnym wynosiła jeszcze niedawno 1 : 4, w 2020 roku będzie to 1 : 3, w 2040 roku 1 : 2 i w 2050 roku 2 : 3. W tej sytuacji, żeby sprostać zobowiązaniom, fundusze emerytalne, w tym komercyjne, będą musiały wyprzedawać aktywa, co wywoła natychmiastowy spadek cen i niewypłacalność systemu finansowego. Katastrofa nastąpi jednak prawdopodobnie znacznie wcześnie. Wywoła ją sama świadomość, że jest ona nieuchronna.

Gazeta Bankowa
Dowiedz się więcej na temat: ekonomiści | Centrum im. Adama Smitha | Krystyna | procent
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »