Przedwyborcze obietnice. Lepiej podchodzić do nich z dystansem

Nieprzeprowadzone przez rządzącą koalicję potrzebne zmiany wracają ze zdwojoną siłą przed wyborami. Czy osiem lat to za mało na trudne, bolesne i niepopularne reformy w państwie? Co gorsza, zmiana rządu wcale nie musi oznaczać drogi ku lepszemu.

Okres przedwyborczy staje się czasem, w którym obietnice polityczne ponownie dotyczą reform trudnych i niewygodnych, tym samym - błędne koło politycznej bylejakości i braku długoterminowej wizji Polski wśród rządzących zamyka się. Powoli przestaję wierzyć, że coś się po wyborach może zmienić.

Obawiam się, że granice przekroczone przez obecną ekipę rządzącą (np. skok na OFE, wpływanie na wolny rynek, ingerencje w spółki publiczne, afera taśmowa, nepotyzm, silna potrzeba pozostania przy władzy, itd.) będą miarą politycznego status quo, bez względu na polityczną siłę zasiadającą na szczycie władzy.

Reklama

Wybory to jednak "tłuste czasy" i obietnice, których chcemy słuchać

Przedwyborcza wizja Polski, którą szykują nam politycy, to kraj mlekiem i miodem płynący. Lepsze zarobki, wyższe świadczenia emerytalne, ułatwienia dla biznesu, reforma Narodowego Funduszu Zdrowia - to tylko część ogromnego planu zapowiadanych zmian. To wszystko w perspektywie najbliższej "czterolatki".

Jeśli dorzucimy do tego jeszcze naprawę finansów publicznych, trudne do przeprowadzenia zmiany w górnictwie i rolnictwie, to można zaryzykować stwierdzenie, że szykuje się prawdziwa rewolucja w państwie. Problem jednak polega na tym, że wszystko, co nam dzisiaj obiecują, już kiedyś słyszeliśmy.

Rząd Donalda Tuska dwukrotnie zapowiadał głębokie reformy strukturalne, podatkowe i infrastrukturalne. Nawet jeśli te ostatnie, przy ogromnym wsparciu Unii Europejskiej, zostały w pewnym stopniu wykonane, to pozostałe omijano przez osiem lat. Z hucznie zapowiadanych reform w KRUS-ie praktycznie nic nie zrobiono. To samo można powiedzieć o górnictwie.

Porażająca wielkość rosnącego długu

Na skalę problemu wskazuje Forum Obywatelskiego Rozwoju, które publikuje wysokość długu publicznego w Polsce. Oficjalnie jego wysokość to ok. bilion złotych, co zdaniem FOR stanowi 59,4 proc. PKB. W zależności od metodologii, którą przyjmiemy w celu obliczania długu publicznego, jego wysokość może znacznie się różnić. - Trzeba pamiętać, że mamy dwie definicje długu - krajową i unijną. Rodzima nie uwzględnia np. funduszu drogowego. Z tego też powodu Eurostat podaje poziomy długu znacznie wyższe - komentuje Aleksander Łaszek, ekspert FOR. Według FOR, ukryty dług publiczny kraju to aż 3 biliony złotych, co daje 174,5 proc. PKB. (więcej: Porażająca wielkość długu publicznego w Polsce lub Dług publiczny może nie wytrzymać przedwyborczych obietnic)

Oczywiste jest, że bolesne dla rolników zmiany byłyby tak samo odczuwalne dla partii rządzących. Klin, który wbiłby ludowy koalicjant w stabilność i spójność rządu, niewątpliwie szybko doprowadziłby do rozpadu koalicji, bez której dotrwanie do końca kadencji stałoby się niemożliwe. Podobnie działa premier Ewa Kopacz, której rząd dopiero w przedwyborczym maratonie przyjął szereg ustaw. Dlaczego po wyborach obecna bądź nowa siła polityczna miałaby działać inaczej i rzeczywiście przystąpić do reform państwa? Tym bardziej, że większość przedwyborczych obietnic jest nie tylko bardzo kosztowna, ale także często niemożliwa (z powodów konstytucyjnych, technicznych, społecznych czy czysto ekonomicznych) do wypełnienia. A przecież obiecują Polakom bardzo dużo.

Co obiecują nam politycy i dlaczego należy na to patrzeć z przymrużeniem oka?

Spectrum przedwyborczych zapowiedzi jest ogromny i dotyczy takich segmentów, jak reformy w zakresie zarobków, przedsiębiorczości i biznesu, świadczeń emerytalnych i zdrowotnych (w tym poprawa funkcjonowania służby zdrowia), ubezpieczeń rolniczych (KRUS), długu publicznego, podatków czy walki z bezrobociem (w tym też migracji i powrotu Polaków do kraju).

Politycy wydaje się zapominają, że obietnice to jedno, a czymś zupełnie innym jest ich realizacja, czyli sytuacja, gdy wszelkie działania powinny być poparte możliwościami finansowymi państwa i nie prowadzić do gwałtownego wzrostu deficytu budżetowego. Ten zaś jest nieunikniony, jeśli policzymy ile partie chcą wydać na konkretne reformy. W rzeczywistości budżet państwa jest znacznie mniej hojny niż politycy przed wyborami. W tym też trzeba szukać ograniczeń, które sprawią, że większość obietnic nigdy nie zostanie zrealizowana (więcej: Obietnice wyborcze PO i PiS: Ile będą nas kosztować?

Koszty obietnic w programach głównych partii

Podatki, biznes i koszty pracy

Innowacyjnego podejścia do tak ważnych kwestii jak wynagrodzenia, wysokość danin dla państwa i konkurencyjność gospodarki żadna partia de facto nie prezentuje.

Najlepiej z perspektywy małego biznesu prezentuje się program wyborczy partii Nowoczesna. Nie powinno to dzisiaj nikogo dziwić. Ryszard Petru zapowiedział na samym początku, że jego program to przede wszystkim zwiększenie konkurencyjności polskich firm. Dlatego też, w propozycjach znajduje się wprowadzenie liniowego podatku PIT i CIT (16 proc.), zwolnienia z ZUS dla młodych przedsiębiorców (do 30 lat), subwencje za zatrudnianie młodych osób. Proponowane jest także uproszczenie przepisów, nowa konstytucja podatkowa i 16 proc. VAT. Koszt wprowadzenia liniowego podatku to ok. 14 mld złotych (za MF). Wprowadzenie jednolitej stawki dla różnych świadczeń (odmiennych strukturalnie) niczego jednak nie rozwiązuje. To numerologia, która problemy systemu podatkowego w Polsce w dalszym stopniu będzie pielęgnować, chociaż w mniejszym zakresie. Warto przypomnieć, że podobne rozwiązania proponowała już Platforma Obywatelska (3 x15 proc.), z których jednak nic nie zostało zrealizowane.

Pozostałe partie, w odróżnieniu od Nowoczesnej, skupiają się na najbiedniejszych i proponują dodatkowe ulgi dla mniej zarabiających, zmiany w wysokości miesięcznych zarobków, w tym np. ustalenie pensji minimalnej, bądź ofertę szeregu ulg i dofinansowań. Mamy zatem w planach nie tylko premię za każde dziecko (PiS), ale także dywidendę wynikającą ze wzrostu PKB dla obywateli (Zjednoczona Lewica).

Partia rządząca (PO) w mniej probiznesowy sposób podchodzi do najbliższych lat. Nie przewiduje dodatkowych specjalnych udogodnień dla przedsiębiorców. Skupiła się na ogólnym uproszczeniu systemu podatkowego (likwidacja składek ZUS, PIT, NFZ) i zastąpienie ich jedną daniną, która wahałaby się od 10 do 39,5 proc. w zależności od dochodu. Koszt reformy to ok. 10 mld złotych (za MF).

Uszczelnienie systemu i nowe podatki

Główna partia opozycyjna (PiS) stawia na uszczelnienie systemu podatkowego, pozyskanie dodatkowych pieniędzy na reformy na drodze wprowadzenia nowych podatków, co łącznie miałoby dać ok. 50 mld złotych. Eksperci jednak twierdzą, że nowe podatki (bankowy i obrotowy) nie jest najlepszym rozwiązaniem, gdyż po pierwsze może ograniczyć potencjalny rozwój kraju, a po drugie część kosztów przeniesione zostanie na konsumentów. Oprócz tego jednak PiS stawia na nowe prawo podatkowe, a także szereg ulg prorodzinnych i na innowacje. W ofercie dla firm najmniejszych ma natomiast 15 proc. CIT (przy przychodach do 1,2 mln euro), dłuższy okres niższego ZUS-u dla nowych podmiotów. PiS proponuje także płacę minimalną na poziomie 50 proc. średniej pensji w kraju.

Jednym z najważniejszych postulatów PiS jest zaś podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8 tys. złotych (więcej: Kwota wolna od podatku: To niejedyny sposób, by Polakom żyło się lepiej. Koszt tego zabiegu to ok. 20 mld złotych (za MF).

Ile zyskają najbiedniejsi w skali roku przy uwzględnieniu realizacji ww. reform? W zależności od modelu rodziny może to być kilka tysięcy złoty więcej w domowym budżecie. Najbardziej zrównoważona dla Polaków jest propozycja PiS, jednakże najbiedniejsi najwięcej zyskają przy reformie podatków proponowanej przez PO (patrz wykres).

Pozostałe partie mają znacznie mniej wyraźne propozycje dla przedsiębiorców i najbiedniejszych. Zjednoczona lewica proponuje wprowadzenie dwóch dodatkowych stawek podatkowych (0 proc. przy dochodach do 21 tys. i 40 proc. powyżej 120 tys.), pensję minimalną na poziomie 2500 zł i stawkę godzinową na poziomie 15 zł brutto (PO i PIS proponują 12 zł/godzina). Skąd wziąć na to pieniądze? Z podatku Tobina (danina pobierana od transakcji) i opodatkowania banków.

Zdaniem ekspertów, problemem w Polsce nie jest wyłącznie wysokość świadczeń, ale także skomplikowane i niejednoznaczne prawo podatkowe, nieprzyjazna administracja, koszty pracy. Tych kwestii programy partii politycznych tak naprawdę nie rozwiązują, a jeśli już o nich się mówi, to najczęściej w sposób bardzo powierzchowny.

Co ważne, dodatkowe podatki nie są rozwiązaniem. To kolejny spadek konkurencyjności gospodarki, mniejsze pieniądze na inwestycje (w tym kapitał zagraniczny), a w konsekwencji niższy wzrost PKB, na którym tracić będą wszyscy.

Wiek emerytalny i wysokość świadczeń

Staż pracy jest ściśle połączony z wysokością świadczeń emerytalnych wypłacanych później przez państwo. Tak przynajmniej wynika z programu PO, a partia utrzymuje, że wydłużenie czasu pracy do 67. roku życia to konieczność. W przeciwnym wypadku Polaków czeka obniżenie emerytur.

Inne partie podchodzą do tego w odmienny sposób. Staż pracy i wysokość wypłacanych świadczeń emerytalnych tym samym stały się przedmiotem przedwyborczej batalii czołowych partii politycznych. Co proponują partie w tym zakresie?

Zarówno Prawo i Sprawiedliwość, jak i Zjednoczona Lewica lub PSL są za obniżeniem wieku emerytalnego. PiS proponuje powrót do wcześniejszych standardów (60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn). PSL i Lewica natomiast opowiada się za wprowadzeniem parytetu stażu pracy (40 przepracowanych lat w wariancie PSL i jego zróżnicowanie na 40 - mężczyźni i 35 lat - kobiety w propozycji Lewicy).

Jaki wariant ostatecznie, by nie zwyciężył, to jednak problem nie leży w ilości lat pracy, a nieefektywnym i wymagającym zmian systemie emerytalnym. Wynika to z trudności w pełnieniu podstawowych zadań Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, któremu brakuje pieniędzy na wypłatę świadczeń. Zarówno w przypadku ubezpieczeń z ZUS, jak i KRUS (czytaj więcej: KRUS zlikwidować można, ale co dalej?), wypłata świadczeń opiera się dzisiaj na ogromnych dopłatach z budżetu państwa, odpowiednio ok. 60 i 16 mld złotych r/r. KORWiN i Kukiz'15 proponują natomiast liberalne podejście do emerytur, czyli - wariant optymalny - by każdy samodzielnie oszczędzał na emeryturę i decydował o na jej przejście.

Należy podkreślić, że żadna partia w zakresie przyszłych emerytur nie proponuje niczego, co miałoby wpłynąć na wyższe świadczenia, jak i ich bezpieczeństwo otrzymywania pieniędzy.

Polityka prorodzinna kosztem kolejnych miliardów

Dzieci zajęły szczególną rolę w politycznych programach przedwyborczych. Dobrze, że problem spadku ludności w Polsce został dostrzeżony i zajął ważne miejsce w polityce reform najbliższych lat. Gorzej, że na rozdawnictwie się kończy, a ogólny obraz zmian wypada bardzo blado. Kolejny raz politycy widzą świat zero-jedynkowo.

PiS obiecuje 500 złotych na drugie i każde następne dziecko, dopóki nie ukończy ono 18. roku życia. Zjednoczona Lewica szansę widzi w podwyższeniu zasiłków rodzinnych. PO, Kukiz'15 i KORWiN nie planują w specjalny sposób wspierać demografii w Polsce. Partie szansę na poprawę dzietności w Polsce widzą w zmianie podstaw opodatkowania i reformie w sferze wynagrodzeń.

Bartosz Bednarz

#WybieramSwiadomie

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kiełbasa wyborcza | obietnice wyborcze | wybory 2015
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »