Ciszej nad łupkami

Miał być gazowy boom, jest stagnacja. A jeszcze niedawno gaz łupkowy miał być panaceum na niedomagania naszej gospodarki... Co się dzieje z łupkami?

Z gazem łupkowym politycy wszystkich opcji wiążą ogromne nadzieje. Nic dziwnego - w niepewnych czasach opinia publiczna i media potrzebują cudu, a tajemnicze podziemne bogactwo dobrze nadaje się do tej roli. Surowiec z niekonwencjonalnych złóż gazu ma nie tylko zapewnić bezpieczeństwo energetyczne, ale i dać impuls do rozwoju gospodarczego kraju.

Socjotechnika i mitologia, którą obrosła sprawa łupków, to otoczka. Trzeba pamiętać o faktach - w świecie, gdy dostęp do tanich zasobów surowców energetycznych ma pierwszorzędne znaczenie, własne, duże złoża gazu mogą odgrywać kapitalną rolę.

Spokój i chwasty

Niestety, w ostatnim czasie entuzjastyczna wrzawa wokół gazu łupkowego wyraźnie ucichła.

- Widać opóźnienia w poszukiwaniach gazu łupkowego. Liczba wykonanych odwiertów jest wciąż zbyt mała, by powiedzieć, ile faktycznie mamy gazu - przyznaje prof. Stanisław Rychlicki, autorytet w dziedzinie poszukiwań i eksploatacji węglowodorów. - W kontekście tego o kwestiach ekonomiki produkcji w ogóle nie ma więc sensu mówić.

Reklama

Jego zdaniem, pomimo wielu szumnych zapowiedzi, mamy obecnie do czynienia z ewidentną stagnacją.

Liczba wykonanych odwiertów (około 30) - w tym zaledwie trzy w poziomie - jest zbyt niska, by powiedzieć, że coś się ruszyło.

- Nadal drepczemy w miejscu - diagnozuje i ostrzega prof. Rychlicki. - Bez wyraźnego sygnału, że państwo pomoże rozwijać biznes łupkowy, eksploatacja niekonwencjonalnych złóż surowca może wyhamowywać.

W Stanach Zjednoczonych zrealizowano tysiące odwiertów, zanim osiągnięto sukces związany z wydobyciem gazu łupkowego. W Polsce dwie firmy prowadzą kilka odwiertów i cały kraj się tym emocjonuje. Zdaniem Cezarego Filipowicza, dyrektora ds. rozwoju United Oilfield Services, tylko duża skala działań może przynieść efekty.

Owszem, polski biznes łupkowy wypada całkiem nieźle... na papierze. Udzielono ponad stu koncesji na poszukiwanie niekonwencjonalnych złóż gazu. Problem w tym, że na sporej części z nich praktycznie nic się nie dzieje.

- Odnoszę wrażenie, że część koncesjonariuszy czeka na to, co zrobi konkurencja - mówi, zastrzegając anonimowość, przedstawiciel firmy mającej kilka koncesji.

- Ostatnio objechałem kilka koncesji. Na większości nic się nie dzieje, trawa, sporo chwastów, cisza i spokój.

Być może, spekuluje nasz rozmówca, jeśli na sąsiednich koncesjach u konkurencji zapali się świeczka (okaże się, że faktycznie jest gaz), właściciele leżących odłogiem koncesji sami podejmą prace. Na razie w branży widać i czuć wyczekiwanie.

Droga przez papiery

Wszyscy przedstawiciele branży zaznaczają, że widoczne spowolnienie to nie efekt braku pieniędzy. O co więc chodzi?

Prawie wszyscy rozmówcy wskazują na kwestie prawne i biurokrację.

Paweł Martynek, wiceprezes zarządu spółki Orlen Upstream, nie ukrywa, że liczba potrzebnych zgód i zezwoleń może poważnie spowalniać i utrudniać przeprowadzenie potrzebnych prac.

O uciążliwości prawnych regulacji świadczy fakt, że rozpoczęcie jednego odwiertu musi być poprzedzone uzyskaniem 31 zgód.

- Pół biedy, gdyby zezwolenia były wydawane szybko, problem w tym, że cała procedura jest niezwykle czasochłonna - mówi Martynek.

Właśnie na przewlekłość procedur branża wskazuje jako na ten z czynników, który w znaczący sposób wpływa na spowolnienie prac.

- Jestem, niestety, przekonany, że jeśli w miejscowości "A" urzędnik "X" będzie miał na podjęcie decyzji ustawowe 30 czy 60 dni, to podejmie ją w ostatnim możliwym dniu. Najgorsza sytuacja ma miejsce wówczas, gdy urzędnicy chcą dodatkowych wyjaśnień. Wiemy, że nieraz wiedzą o brakach w złożonej dokumentacji znacznie wcześniej, jednak zwracają się o uzupełnienie dokumentacji w ostatnim z możliwych terminów. Nic więc dziwnego, że prace w branży idą tak powoli - skarży się geolog jednej z firm poszukujących gazu łupkowego.

Największe problemy wcale nie występują na szczeblu centralnym. Jeśli już widać opieszałość urzędników, to raczej w samorządach. Być może część winy jest po stronie inwestorów, bo polityka informacyjna firm poszukujących gaz łupkowy nie zawsze jest wystarczająca.

Problemy z dokumentacją to jedna ze stron biurokracji widocznej w pracach nad gazem łupkowym. Kłopoty mają również zagraniczni pracownicy firm.

Ich uprawnienia nie są respektowane.

- Widoczne są problemy, jakie mają firmy z procesem uznania kwalifikacji.

W przypadku obywateli państw UE jest to proste, ale w przypadku obywateli Stanów Zjednoczonych i Kanady proces uznania kwalifikacji może trwać 4 miesiące - mówi Jerzy Woźniak, BD manager Poland z Halliburton Company Germany.

Tymczasem część prac bez Amerykanów czy Kanadyjczyków w ogóle nie może być zrealizowana. W Europie bowiem brakuje specjalistów, zwłaszcza od zagadnień związanych ze szczelinowaniem hydraulicznym.

Niedoskonałość i absurdalność przepisów czasem prowadzi do kuriozalnych sytuacji. Aby objąć jedno z kierowniczych stanowisk, wiceprezes dużej zagranicznej kompanii musiał potwierdzić swoją niekaralność (nie dotyczy to zresztą tylko branży poszukiwań węglowodorów). Zaświadczenia nie mógł uzyskać, bo jako obcokrajowiec nie miał numeru PESEL. Sprawa ciągnęła się kilka tygodni.

Drobiazgi powodują, że prace nad gazem łupkowym nie idą w takim tempie, jakby chciał rząd. Co więcej, tuż pod bokiem rośnie nam poważna konkurencja.

Eksploatacją gazu łupkowego bardzo zainteresowana jest Ukraina. Kijów dąży bowiem do zmniejszenia uzależnienia gazowego od Rosji. Jednym ze środków prowadzących do tego celu ma być eksploatacja własnych konwencjonalnych i niekonwencjonalnych złóż gazu.

Jak przyznaje dyrektor Filipowicz, już teraz ze strony Ukrainy płyną zapytania o możliwe dostarczenie potrzebnych maszyn. - Co więcej, widać, że Ukraińcy chcą zachęcić inwestorów, np. reklamując się, że "u nas ekologów niet" - mówi Filipowicz.

Diabeł tkwi w podatkach

Kluczową sprawą, którą analizuje branża gazu łupkowego, jest kwestia opodatkowania wydobycia węglowodorów.

Gazownicy i nafciarze są skłonni oddać w formie podatków nawet 90 proc. zysków; wszystko zależy jednak od tego, jakie będą koszty wydobycia.

Zależność jest prosta - im niższe nakłady potrzebne na poszukiwania i wydobycie (a z tym wiąże się największe ryzyko), tym podatek może być wyższy.

Do niedawna brak było konkretów co do kwestii podatkowych. Co prawda przedstawiciele rządu deklarowali, że obciążenia będą znacznie niższe niż choćby w przypadku KGHM-u, ale niepewność pozostała. Często bowiem rozwiązania, które wchodzą w życie, różnią się od deklaracji.

Tym razem rząd uchylił rąbka tajemnicy.

Po roku od pierwszych zapowiedzi Rada Ministrów przyjęła "kierunkowe założenia" do nowej ustawy o wydobywaniu węglowodorów, które mają być podstawą do przygotowania przez ministra środowiska projektu takiej ustawy.

Projekt taki ma być opublikowany już w listopadzie (przyspieszenie?) i poddany konsultacjom społecznym.

Od początku było wiadomo, że jednym z głównych celów ustawy będzie zwiększenie udziału państwa w dochodach z eksploatacji węglowodorów, przede wszystkim w postaci nowego podatku.

Przed opublikowaniem założeń dyskutowano, czy ten podatek będzie obciążeniem podobnym do podatku miedziowego (typu royalty tax), naliczanym od wielkości produkcji, czy też bardziej subtelnym podatkiem typu dochodowego.

- Wydaje się, że odpowiedź brzmi: jedno i drugie. Mają być dwa podatki: jeden naliczany od wartości wydobytej kopaliny (5 proc. dla gazu ziemnego, 10 proc. dla ropy naftowej), drugi liczony od "dodatnich skumulowanych przepływów finansowych" według stawki 25 proc. - mówi Tomasz Minkiewicz, partner w kancelarii CMS Cameron McKenna.

Pewne proponowane rozwiązania już teraz budzą wątpliwości fachowców.

- Przy opisie tego podatku znajduje się dość tajemniczy zapis: "+ odliczenie straty w CIT". Pierwszym logicznym wytłumaczeniem, jakie przychodzi do głowy, jest to, że podatek ten będzie stanowił koszt uzyskania przychodów dla celów podatku dochodowego, bo nie wydaje się, aby strata podatkowa w CIT miała wpływać na wielkość proponowanego podatku od wydobytej kopaliny. Ale nie można wykluczyć, że autorzy mieli na myśli co innego i posłużyli się pojęciem straty w CIT ze zrozumieniem znaczenia tego terminu - rozważa Minkiewicz.

Pomysł wprowadzenia tego typu podatku budzi zdumienie Minkiewicza.

Większość zużywanych w Polsce węglowodorów pochodzi i zapewne długo jeszcze będzie pochodzić z importu, a zatem podatek od wydobycia gazu będzie zmniejszał konkurencyjność wydobycia krajowego wobec importu i napędzał inflację.

- Tym bardziej trudno zrozumieć propozycję dwukrotnie wyższej stawki za ropę, której wydobycie krajowe jest marginalne wobec potrzeb. Wszystko to można wytłumaczyć chyba tylko chęcią zapewnienia fiskusowi źródła szybkich i łatwych przychodów - dodaje prawnik.

Na temat proponowanych rozwiązań nie chcą mówić, dopóki nie wejdą one w fazę projektu, przedstawiciele firm poszukiwawczych. - Mam nadzieję, że rząd zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli propozycje będą złe, to wydobycia łupków na masową skalę nie będzie - zwięźle komentuje sytuację przedstawiciel firmy dostarczającej technologię.

Pytania do państwa

Jednak nie tylko podatki budzą w branży duże poruszenie. Całkowicie nowym na gruncie polskim pomysłem jest koncepcja powołania Narodowego Operatora Kopalin Energetycznych (NOKE), spółki Skarbu Państwa, która ma posiadać udziały w konsorcjach wydobywczych, "współuczestniczyć w zarządzaniu" i dbać o racjonalną gospodarkę złożami.

O ile istnienie tzw. narodowego operatora jako obowiązkowego udziałowca we wszystkich obszarach koncesyjnych nie będzie czymś wyjątkowym w skali światowej (choć oczywiście konieczność dzielenia się zyskami z takim operatorem wpływa na ocenę opłacalności przedsięwzięcia), to pozostaje do wyjaśnienia wiele istotnych szczegółów, od których będzie zależało, na ile strawna dla przedsiębiorców będzie nowa instytucja.

Czytaj raport specjalny serwisu Biznes INTERIA.PL "Gaz łupkowy w Polsce"

Z materiału rządowego wynika, że warunki przetargów na nowe koncesje będą określać minimalny udział NOKE w konsorcjum i że proponowany wyższy udział NOKE może być jednym z kryteriów oceny ofert.

Nasuwa się jednak szereg pytań. Czy NOKE będzie na równych zasadach finansować prace rozpoznawcze i udostępnianie złoża, czy może stanie się udziałowcem dopiero na etapie zarabiania pieniędzy? Co się stanie, jeśli NOKE nie będzie miał możliwości lub ochoty wydawać pieniędzy w tym samym tempie jak jego prywatny partner?

Czy NOKE, posiadający np. 10-proc. udział, będzie mógł decydować o tempie produkcji ze złoża, powołując się na racjonalną gospodarkę kopalinami, gdy tak naprawdę będzie realizował interes innej spółki z udziałem Skarbu Państwa, np. PGNiG-u?

- Czy pomysł tajemniczych "konsorcjów wydobywczych" oznacza dopuszczenie wspólnego posiadania koncesji lub przynajmniej użytkowania górniczego i czy będzie dotyczyć tylko NOKE, czy też wzorem większości krajów będzie możliwe tworzenie takich struktur z udziałem innych partnerów bez tworzenia odrębnej spółki - zastanawia się Minkiewicz.

Biznes INTERIA.PL na Facebooku. Dołącz do nas i czytaj informacje gospodarcze

Co na to same firmy? Na razie brak jasnej deklaracji, ale wyraźnie obawiają się, że operator stanie swego rodzaju żandarmem, a to we współpracy nie pomoże.

Pozostaje mieć nadzieję, że nadzorcze zapędy państwa zostaną poddane samoograniczeniu.

Presji wywieranej na polityków i urzędników mających strzec narodowych zasobów nie można jednak lekceważyć. Niepohamowana chęć kontrolowania wszystkiego może sprawić, że inwestorzy postanowią szukać gazu łupkowego gdzie indziej.

Dariusz Malinowski

Dowiedz się więcej na temat: stagnacja | gaz łupkowy | Nowy Przemysł | NAD
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »