Europa i USA prawie bez żadnych granic

Wokół mało której międzynarodowej umowy jest też tyle niejasności, wątpliwości czy przekłamań co w przypadku TTIP. Debata na temat porozumienia między USA i UE jest bardzo zideologizowana, a i zwolennicy, i przeciwnicy umowy selektywnie dobierają argumenty na poparcie swojego stanowiska.

Głównym argumentem na rzecz zawarcia takiej umowy jest zwiększenie wymiany handlowej między Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską, co ma się przełożyć na wzrost gospodarczy.

UE i USA wytwarzają łącznie ok. 45 proc. światowego PKB, odpowiadają za 33 proc. światowego handlu towarami (wartość towarów z eksportowanych przez UE do USA to 288 mld euro rocznie, importowanych z USA - 196 mld euro) i 42 proc. obrotu usługami (unijny eksport to 159 mld euro, import - 146 mld), ale wszystkie te odsetki zmniejszają się na rzecz państw rozwijających się. TTIP ma być zatem sposobem na utrzymanie konkurencyjności względem takich krajów jak Chiny, Indie czy Brazylia.

Reklama

W momencie rozpoczynania negocjacji Komisja Europejska szacowała, że porozumienie zwiększy PKB w Unii o 120 mld euro rocznie, w Stanach Zjednoczonych o 90 mld euro, zaś dla reszty świata przełoży się to na dodatkowe 100 mld euro. Przyjmując te najbardziej optymistyczne założenia, oznaczałoby to, że dzięki TTIP dochód czteroosobowej rodziny w UE zwiększy się o 545 euro rocznie, a w USA - o równowartość 655 euro.

Według szacunków europejskiego think-tanku Centre for Economic Policy Research, TTIP powinno się przełożyć na wzrost unijnego PKB o 68-119 mld euro rocznie do 2027 r., co procentowo nie jest wielkością gigantyczną, bo w 2014 r. unijna gospodarka miała wartość nieco ponad 16 bln euro. Wzrost amerykańskiego PKB ma zaś sięgnąć 50-95 mld euro.

Fakt, iż szacowane korzyści po stronie unijnej są wyższe niż po amerykańskiej wynika z dwóch podstawowych przyczyn. Po pierwsze, Unia ma dużą nadwyżkę w handlu ze Stanami Zjednoczonymi, zatem na obniżeniu kosztów wymiany w większym stopniu zyskają jej firmy. Po drugie dotychczasowe inwestycje bezpośrednie amerykańskich firm w UE są większe niż unijnych w USA (2,1 bln dol. wobec 1,6 bln), czyli te z naszej strony Atlantyku mają przed sobą większe potencjalne możliwości. To, że efekt w przeliczeniu na gospodarstwo domowe jest bardziej wyrównany jest oczywiście skutkiem większej liczby ludności Unii (507 mln wobec 321 mln w USA).

Rozbieżność prognoz wynika z faktu, że dopóki negocjacje, i to tajne, dopiero trwają, to wszystkie wyliczenia mają charakter trochę spekulacyjny.

W sieci porozumień

Formalne negocjacje między Unią Europejską, a Stanami Zjednoczonymi rozpoczęły się w czerwcu 2013 r., ale idea utworzenia strefy wolnego handlu pomiędzy dwoma największymi organizmami gospodarczymi świata pojawiała się w różnych formach od lat 90. XX wieku. Idea w ogólnym założeniu jest sensowna, bo cła w handlu między USA i UE już teraz są niskie, a ze względu na bliskość kulturową i w miarę zbieżne interesy polityczne oraz gospodarcze osiągnięcie porozumienia powinno być łatwiejsze niż z wieloma innymi krajami, a tym bardziej w skali globalnej.

Dla żadnej ze stron nie byłoby to pierwsze takie porozumienie. W przypadku Stanów Zjednoczonych premierowa była umowa o wolnym handlu z Izraelem z 1985 r., choć głównym impulsem dla dalszych tego typu układów stało się Północnoamerykańskie Porozumienie o Wolnym Handlu (NAFTA), na mocy którego w 1994 r. zniesiono stawki celne między Stanami Zjednoczonymi, Kanadą i Meksykiem. Od tego czasu Waszyngton podpisał jeszcze 11 umów dwustronnych i jedną zbiorową. Unia Europejska, poza tym, że sama jest także strefą wolnego handlu, ma takie porozumienia - jeszcze z 1973 r. - z krajami EFTA oraz kilkanaście nowszych. - Przyszłe porozumienie między dwiema największymi potęgami będzie wydarzeniem przełomowym, które da napęd gospodarkom po obu stronach Atlantyku - przekonywał w lutym 2013 r. ówczesny przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Barroso ogłaszając przygotowania do negocjacji.

Bariery do lamusa

Problem z TTIP jest taki, że nie sprowadza się ono tylko do zniesienia stawek celnych - gdyby tak było z pewnością nie budziłoby takich kontrowersji, choć i korzyści ekonomiczne byłyby mniejsze - lecz jego celem jest także ograniczenie barier pozataryfowych w handlu oraz, tam gdzie to możliwe, ma ujednolicić i uprościć regulacje obowiązujące w USA i UE. Co więcej, biorąc pod uwagę, że stawki celne na ogół i tak są już niskie (przeważnie poniżej 3 proc.), nie one są najważniejszym elementem TTIP.

Nie znaczy to jednak, że nieistotnym, bo dla niektórych grup produktów cła są znacznie powyżej tej średniej. I tak np. amerykańskie samochody obłożone są w UE cłem wynoszącym 10 proc., a importowane z UE do Stanów Zjednoczonych obuwie czy niektóre ubrania - nawet 40-proc. Oczywiste jest zatem, że na zniesieniu ceł zyskają i producenci tych dóbr, i importerzy, i klienci. Unia Europejska deklarowała, że jest gotowa znieść cła na 96 proc. dóbr w handlu ze Stanami Zjednoczonymi, więc beneficjentów tego byłoby całkiem sporo.

Ale znacznie większe znacznie miałoby zniesienie barier pozataryfowych. Szacuje się, że aż 90 proc. z potencjalnych ekonomicznych korzyści z umowy uzyskanych zostanie w ten sposób. Ogólnie mówiąc, chodzi o wszelkiego typu regulacje, które obecnie po obu stronach Atlantyku są odmienne, a których ujednolicenie pozwoliłoby obniżyć koszty produkcji.

Koronnym przykładem są samochody, które podlegają innym regulacjom w zakresie bezpieczeństwa (np. inaczej przeprowadzane są testy wypadkowe), co nie znaczy, że europejskie przepisy są w tym względzie ostrzejsze czy odwrotnie. To powoduje dodatkowe koszty dla producentów, którzy albo muszą dostosowywać pojazd tak, alby spełniał jednocześnie oba zestawy regulacji, albo wytwarzać dwie nieco różniące się wersje. Ujednolicenie administracyjnych regulacji pozwoliłoby na spore oszczędności bez uszczerbku dla bezpieczeństwa. Przy czym w niektórych dziedzinach zasadniczym celem takich różnych regulacji jest ochrona własnych producentów przed konkurencją.

Zaleje nas GMO?

Przeciwnicy TTIP podnoszą jednak argument, że w USA standardy konsumenckie są na znacznie niższym poziomie niż w Europie i umowa - jako, że jej celem jest redukowanie kosztów - spowoduje równanie w dół. O ile w przypadku samochodów chodzi raczej o odmienność przepisów niż wyższe bądź niższe standardy bezpieczeństwa, to zupełnie inaczej ma się sprawa z żywnością. Największe obawy budzi ta pochodząca z organizmów genetycznie modyfikowanych, która w USA jest na porządku dziennym, a przez Europejczyków jest traktowana z dużą podejrzliwością.

Krytycy TTIP obawiają się, że umowa zmusi kraje europejskie do tego, by dopuścić na swój rynek GMO, obrońcy przekonują, że negocjatorzy unijni nie mają mandatu do podjęcia takiej decyzji, wszystkie obowiązujące przepisy w tej sprawie pozostaną w mocy, a poszczególne państwa członkowskie nadal będą mogły zakazać u siebie GMO.

Ale istotnym szczegółem jest fakt, że w Stanach Zjednoczonych nie ma obowiązku oznaczania żywności wyprodukowanej z genetycznie modyfikowanych organizmów, zatem ujednolicenie regulacji w dół może spowodować, iż europejski konsument nawet się nie dowie o jej pochodzeniu. Szczególnie jeśli w przypadku zniesienia barier celnych i uproszczeniu regulacji amerykańska żywność zacznie zalewać europejski rynek.

A to zupełnie realny scenariusz. Już teraz jest ona tańsza w produkcji od europejskiej - po części ze względu na jej wielkoformatowy, niemal przemysłowy charakter, w którym ważne jest przede wszystkim, żeby było dużo, tanio i wydajnie, po części z powodu stosowania GMO, wreszcie dlatego, że w USA istnieją znacznie mniejsze ograniczenia w kwestii np. środków ochrony roślin. Jeśli zostaną zniesione stawki celne i regulacje blokujące dostęp do unijnego rynku, amerykańskie produkty rolne zyskają potężną przewagę w stosunku do europejskich i niską ceną zaczną je wypierać. Będzie to tym łatwiejsze, że potężne amerykańskie koncerny żywnościowe będą mogły sobie pozwolić na niemal dumpingowe ceny, na co nie stać europejskich rolników.

Na dodatek Stany Zjednoczone chcą, by Unia Europejska zniosła dopłaty rolne, dzięki którym rację bytu mają np. małe ekologiczne gospodarstwa czy produkty regionalne. Podnoszony przez zwolenników TTIP argument, że dzięki umowie mali i średni europejscy producenci rolni będą mogli wejść na rynek amerykański - co obecnie jest bardzo trudne, wystarczy tylko przypomnieć problemy jakie są z eksportem polskich jabłek do USA - jest prawdziwy tylko w teorii. Owszem, będą mogli wejść, ale ekonomiczna rzeczywistość jest taka, że zapewne nie wytrzymają konkurencji amerykańskich molochów spożywczych i raczej się będą martwić jak nie zbankrutować niż myśleć o podboju Ameryki. Nieco podobne obawy jak w przypadku żywności dotyczą także leków i kosmetyków - zwolennicy umowy przekonują, że nie zmieni ona nic w kwestii substancji zakazanych w UE do ich produkcji, ale nie rozwiązuje to sprawy możliwego zalania europejskiego rynku.

Sporny arbitraż

Drugą wielką kontrowersją dotyczącą TTIP jest rozwiązywanie sporów pomiędzy państwami a inwestorami zewnętrznymi (czyli w tym przypadku amerykańskimi w UE i z krajów Unii w USA) w drodze arbitrażu, a nie na drodze sądowej w danym państwie. Chodzi o klauzulę ISDS (investor to state dispute settlement). Pomijając fakt, że nie ma konkretnego wyjaśnienia, dlaczego takie spory nie mogą się odbywać przed niezawisłymi sądami (kraje UE zapewniają jednak jakąś przewidywalność prawną), wątpliwości budzi to, że rozstrzygnięcia arbitrażowe wydają prywatni prawnicy, postępowania są tajne i nie ma od nich możliwości odwołania.

Krytycy umowy przekonują, że ISDS służy przede wszystkim wielkim ponadnarodowym koncernom, bo daje im możliwość pozywania państw z powodu utraconych zysków i wymuszania na rządach - szczególnie mniejszych krajów - wprowadzania korzystnych dla siebie regulacji w prawie pracy czy normach ekologicznych, obrońcy - że arbitraż stosowany jest w umowach międzynarodowych od dziesięcioleci (na świecie obowiązuje obecnie ok. 3400 umów o jego stosowaniu), częściej z niego korzystają firmy europejskie niż amerykańskie, nie zawsze kończy się o zwycięstwem skarżącego, a odszkodowania są znacznie mniejsze niż roszczenia.

Obie strony przywołują przykłady dowodzące słuszności ich poglądów. - ISDS oznacza pozwolenie korporacjom na pozywanie rządów z powodu praw, które mogą wpłynąć na ich przychody. Już teraz firma tytoniowa Philips Morris, wykorzystując podobne zapisy w umowach handlowych, pozwała rządy Urugwaju i Australii za to, że próbują zniechęcić obywateli do palenia papierosów - pisał w styczniu dziennikarz śledczy brytyjskiego "Guardiana" George Monbiot. Inne takie przypadki to pozew wytoczony przez szwedzki koncern Vattenfall rządowi Niemiec za wycofywanie się z energetyki jądrowej, czy australijsko-kanadyjską firmę wydobywczą OceanaGold rządowi Salwadoru z powodu odmowy zgody na wydobycie złota z powodu obaw, że doprowadzi to do skażenia wody pitnej. Zwolennicy TTIP argumentują, że arbitraż już i tak jest stosowany w relacjach handlowych, dziewięć krajów unijnych, w tym Polska, ma zapis o jego stosowaniu w dwustronnych umowach ze Stanami Zjednoczonymi, zatem wpisanie go w umowę - z jasno określonymi granicami - będzie raczej zwiększać zabezpieczenia dla rządów niż je zmniejszać, inwestorzy unijni też będą mogli pozywać administrację amerykańską. Poza tym przywołują oni statystyki wskazujące, że postępowanie arbitrażowe wcale nie oznacza automatycznego zwycięstwa korporacji. Według danych UNCTAD (Konferencji NZ ds. Handlu i Rozwoju), w ramach arbitrażu 33 proc. spraw zakończyło się ugodą, 45 proc. zwycięstwem rządu, a 22 proc. zwycięstwem inwestora. W przypadku spraw wniesionych przeciwko państwom UE, połowa kończyła się sukcesem rządu, 26 proc. ugodą, a 24 proc. wygraną inwestora, a w przypadku spraw wniesionych przez firmy amerykańskie (wobec wszystkich rządów, nie tylko unijnych) wygrały one 30 proc. spraw, zaś rządy - 42 proc.

Ale te statystyki nie mówią wszystkiego, bo ugoda zazwyczaj też oznacza, że zaskarżone państwo musi jakąś kwotę wypłacić inwestorowi, choć przeważnie niższą niż ta, której się początkowo domagał. Niezbyt trafiony jest też argument o możliwości zaskarżania amerykańskiego rządu - TTIP zwiększa taką możliwość, ale fakty są takie, że Waszyngton nigdy jeszcze nie przegrał w arbitrażu sprawy, w której został pozwany.

Z wątpliwości, jakie budzi ISDS najwyraźniej zaczynają sobie sprawę Komisja Europejska i niektóre państwa członkowskie. Mają je m.in. Francja, Niemcy i Austria, a ta ostatnia rozważa nawet w razie potrzeby zaskarżenie przepisów do Europejskiego Trybunały Sprawiedliwości. Z kolei unijna komisarz ds. handlu Cecilia Malmstroem zaproponowała na początku maja stworzenie organu apelacyjnego do rozstrzygania sporów między inwestorami, a państwami i mówiła, że dobrym rozwiązaniem byłoby utworzenie stałego międzynarodowego trybunału arbitrażowego do rozstrzygania tego typu spraw.

Tajne, znaczy podejrzane

Kontrowersją numer trzy jest mało transparentny sposób negocjowania TTIP. Wszystkie negacje są poufne, zaś o poczynionych już ustaleniach nie tylko nie jest informowana opinia publiczna, lecz nawet deputowani do Parlamentu Europejskiego, którzy później będą musieli ten dokument ratyfikować. Tłumaczone to jest koniecznością zachowania tajemnicy handlowej. Ale Europejczyków takie wyjaśnienia nie satysfakcjonują. Szczególnie, mając w pamięci inne porozumienie ze Stanami Zjednoczonymi - ACTA, czyli umowę dotyczącą zwalczania obrotu towarami podrabianymi, do której ratyfikowania, wskutek masowych protestów społecznych, ostatecznie nie doszło.

Komisja Europejska wprawdzie zapewnia, że unijni negocjatorzy mają bardzo ściśle określony mandat negocjacyjny, ale atmosfera tajemnicy, która towarzyszy TTIP, powoduje, że rodzą się różne domysły i podejrzenia. A przecieki, które się pojawiają, tylko te podejrzenia podsycają. Nawet jeśli umowa faktycznie nie zamierza wprowadzać kuchennymi drzwiami zapisów z ACTA, jeśli nie będzie zmiany stanowiska Unii w kwestii żywności modyfikowanej genetycznie, ani jeśli nic się nie zmieni w kwestii ochrony prywatności (w UE są pod tym względem znacznie bardziej rygorystyczne przepisy niż w Stanach Zjednoczonych), to i tak pozostaje jeszcze wiele wątpliwości. Przeciwnicy TTIP zwracają uwagę np. na to, że nie ma wyraźnych zapisów na temat wyłączenia jakieś sprawy z negocjacji, co może później stać się przyczyną dochodzenia praw w ramach ISDS.

Niepewny i nierówny bilans

Zresztą coraz częściej kwestionowane jest także to, czy aby na pewno TTIP przyniesie takie korzyści gospodarcze jak zakładano.

- Analiza (CEPR szacująca wzrost PKB w efekcie TTIP - red.) przedstawiała także liczby, które określono jako "mniej ambitne", i jak można przypuszczać, bardziej realistyczne. W tym scenariuszu przewidywany wzrost PKB w 2027 r. wyniesie 0,21 proc. To mniej więcej tyle, o ile zwiększa się w sposób naturalny co miesiąc. Ponieważ osiągnięcie tego wyniku zajmie 14 lat, wychodzi, że wpływ na wzrost gospodarczy wyniesie zaledwie 0,014 pkt proc. rocznie - zwraca uwagę Dean Baker, dyrektor amerykańskiego Center for Economic and Policy Research (podobieństwo nazw obu instytucji przypadkowe). Dodaje on, że to przekłada się na dodatkowy dochód w wysokości 50 dol. na osobę.

Niektórzy naukowcy w ogóle kwestionują pozytywne skutki umowy, a wręcz twierdzą, że jej efektem będzie spadek eksportu, tempa wzrostu gospodarczego i zatrudnienia w Unii Europejskiej. Jeronim Capaldo z Tufts University w stanie Massachusetts przewiduje w swojej analizie, że w ciągu 10 lat TTIP doprowadziłby do spadku eksportu netto (w największym stopniu z krajów Europy Północnej, Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii), realnego spadku PKB (w przypadku krajów Europy Północnej o 0,5 proc., Francji o 0,48 proc. i Niemiec o 0,29 proc.), realnym spadkiem dochodów z pracy i zmniejszeniem w całej Unii liczby miejsc pracy o 600 tys. netto (najwięcej znów w Europie Północnej - 223 tys., a następnie w Niemczech - 134 tys.).

Nawet jeśli te ostanie prognozy się nie sprawdzą, to na pewno nie będzie też tak, że wszyscy skorzystają w jednakowym stopniu. Jeśli chodzi o kraje europejskie, to najbardziej mogą zyskać te, które najwięcej eksportują do Stanów Zjednoczonych, czyli Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Holandia. A właściwie wielkie koncerny z tych krajów. W Niemczech spekuluje się, że gdyby nawet tamtejsi rolnicy mieli ponieść straty z powodu liberalizacji zasad handlu, to zyski z tego samego tytułu koncernów motoryzacyjnych będą o tyle większe, że z punktu widzenia gospodarki jako całości to się opłaca. Fakt, że niemieccy rolnicy zapewne mają w tej sprawie inne zdanie potwierdza tylko przypuszczenia przeciwników TTIP, że umowa przede wszystkim będzie służyć wielkim ponadnarodowym korporacjom.

Energia i wizy

Pozostaje pytanie, gdzie w tym bilansie zysków i strat jest Polska. Raczej nie należymy do krajów, które najbardziej mogą wygrać na porozumieniu w sposób bezpośredni, choć jeśli zwiększy się niemiecki eksport do USA, to powinno się to pozytywnie przełożyć na sytuację naszych zakładów - szczególnie np. podwykonawców dla przemysłu motoryzacyjnego.

Z drugiej strony porozumienie jest potencjalnie niebezpieczne dla naszych rolników, a w naszym przypadku ogólny bilans tych dwóch dziedzin nie wypadnie tak dobrze jak w Niemczech.

Ale bardzo ważną korzyścią z TTIP może być zwiększenie niezależności energetycznej Unii Europejskiej. Układ może być bardzo dobrą okazją do skłonienia Amerykanów do zniesienia obowiązującego od lat 70. zeszłego wieku zakazu eksportu ropy naftowej - na co unijni negocjatorzy bardzo nalegają - a także na ułatwienia w zakupie amerykańskiego gazu ziemnego. Zresztą w ogóle i Rosji, i Chinom TTIP nie jest szczególnie na rękę, bo zwiększenie udziału USA i UE w handlu światowym oznacza, że ich udział spadnie.

Poza tym, my też możemy próbować coś ugrać dla siebie przy okazji negocjacji w sprawie TTIP. Bułgaria np. zapowiedziała, że nie zgodzi się na wejście w życie umowy, jeśli jej elementem nie będzie zniesienie obowiązku wizowego do USA dla jej obywateli, a jest ona - obok m.in. Polski - jednym z nielicznych krajów UE w takiej sytuacji. Inna sprawa, że nie ma ona wielkich możliwości nacisku, bo to nie państwa członkowskie będą ratyfikowały TTIP, lecz Parlament Europejski.

Negocjacje między USA a UE w sprawie TTIP zakończą się najwcześniej w przyszłym roku, choć samo wypracowanie ostatecznego tekstu porozumienia też jeszcze nie przesądza, że na pewno wejdzie ono w życie. Wystarczy ponownie przypomnieć ACTA.

Jerzy Jakubowski

Private Banking
Dowiedz się więcej na temat: GMO | TTIP | USA | umowa o wolnym handlu z USA
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »